wtorek, 9 marca 2010

Barfuss i Goritz

Po długich potyczkach z tłumaczką Marią Skalską i Jackiem Burasem – redaktorem serii KROKI, które czuwa nad wydaniem książki Barfussa – udało się osiągnąć porozumienie w wszelkich newralgicznych kwestiach natury translatorskiej, redakcyjnej i interpunkcyjnej. Historia obfitowała w wiele dramatycznych zwrotów akcji, intryg, qui pro quo, pars pro toto i sine qua non, a przy tym ustaliliśmy z Panią Marią, że... accent aigu to akcent na Suwałki, a accent grave to akcent na Szczecin...

Książka poszła do świecenia. Uff. 

Jeśli chodzi o okładkę, to ustalono już notkę na czwartą stronę. Brzmi ona następująco: 

Kwiecień 1994 roku. Na ulicach Kigali szaleje tłum. Totalitarny reżim, w który kraje zachodnie wpompowały miliony, w obliczu utraty władzy organizuje masakrę ludu Tutsi. David, pracownik szwajcarskiej organizacji do spraw współpracy rozwojowej i pomocy humanitarnej, zostaje w mieście i przez sto dni ukrywa się w swoim domu. Myśli o fiasku politycznego projektu pomocy Afryce i o ukochanej kobiecie, którą poznał w ogarniętym wojną domową kraju.
Powieść Lukasa Bärfussa opowiada o jednym z najciemniejszych rozdziałów w dziejach Afryki, o wydarzeniach, w które jesteśmy uwikłani bardziej, niż nam się wydaje. Historia moralnej pomyłki, która umożliwiła jedną z największych zbrodni stulecia. Historia miłości dwojga ludzi w czasie chaosu.

Lukas Bärfuss (ur. 1971 w Thun, w Szwajcarii) – zaliczany jest do najbardziej cenionych niemieckojęzycznych dramatopisarzy ostatnich lat. Jego sztuki są grane na całym świecie. Jest laureatem licznych nagród, między innymi prestiżowej Nagrody Dramatopisarskiej Miasta Mühlheim. Sto dni to jego pierwsza powieść. W Polsce ukazały się sztuki Bärfussa: Seksualne neurozy naszych rodziców oraz Autobus (obydwie w wydawnictwie Księgarni Akademickiej, w 2006 roku).

Autorem blurbu jest tym razem Wojciech Jagielski:

Sto dni to przejmująca książka o zbrodni, zdradliwej i obezwładniającej potędze nienawiści, o zwątpieniu, rozczarowaniu, o pogardzie i goryczy, towarzyszącej poczuciu klęski. A także o dobrych intencjach, które w czas próby przepoczwarzają się w swoje zaprzeczenie. W taki sposób o rwandyjskiej tragedii sprzed lat jeszcze nie pisano.
           
Przytaczam słowa Jagielskiego na końcu, ponieważ wydaje mi się, że znakomicie trafia w kilka kluczowych walorów powieści Barfussa. W tym momencie chciałbym zwrócić uwagę na jeden, a mianowicie na owe „dobre intencje, które w czasie próby przepoczwarzają się w swoje zaprzeczenie”. To w istocie chyba jeden z boleśniejszych wymiarów tej książki. 

Inicjalny fragment powieści ukazuje głównego bohatera, Davida – pracownika jednej z organizacji działających na terenie Rwandy, opowiadającego historię tytułowych stu dni (i czasu je poprzedzającego) narratorowi. David stwierdza:

Wierzyłem w dobro — mówi — chciałem pomagać ludziom, tak jak wszyscy z Dyrekcji. Nie tylko wyciągać z biedy jakichś ludzi, pojedyncze osoby, ja naprawdę chciałem pomagać w postępie ludzkości. Rozwój to był dla nas nie tylko postęp w gospodarce, budowa dróg, zalesianie. Dla nas to było rozwijanie świadomości ludzi, wychowywanie ich w duchu powszechnej sprawiedliwości
Jak można się domyślić, jego poglądy uległy jednak w wyniku wydarzeń 1994 roku  istotnym modyfikacjom…

Kiedy w trakcie lektury natknąłem się na ten fragment, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że książka Barfussa wchodzi w pewien dialog z poprzednim tomem serii, a mianowicie Krótkim snem Jakoba Vossa Matthiasa Goritza. 

W przypadku tej książki również mamy do czynienia z pewnym projektem społecznym, który przybiera kształt radykalnie odmienny od zamierzonego przez jego autora. Tytułowy sen zamienia się w koszmar… By nie zdradzać szczegółów, cytuję fragment pochodzący z heroicznego (acz niepozbawionego w ujęciu Goritza pewnej dozy fatalizmu) okresu działalności Jakoba:

Pomysł na dzielenie się zyskiem przyszedł mu do głowy po rezygnacji z urzędu burmistrza. Wyjaśnił go Ellen i synowi i przedstawiał każdemu, kto ich odwiedzał. Połączenie sprawiedliwości społecznej i odpowiedzialności handlowej, mówił. Cytował wielkich reformatorów, Marksa, Jeffersona, Smitha, porównywał swoje pomysły do pomysłów Saaba, gdzie robotnicy wykonujący monotonną pracę przy taśmie kształceni byli również w innych dziedzinach przedsiębiorczości i przygotowywani do pracy w grupach. Chciał, by świat stał się w ten sposób trochę sprawiedliwszy:
    Miejsce, w którym pracujemy, to nasze miejsce w świecie. Nasze miejsce w życiu.
Jakob Voss uważał się za przedsiębiorcę, który nie idzie drogą kapitalisty radykalnie zorientowanego na zysk i niedbającego o robotników; kogoś w rodzaju Roberta Owena, który w latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku na przykładzie swojej przędzalni bawełny w Lanark pokazał, że można osiągać zyski finansowe i jednocześnie wcielać w życie, a przynajmniej zacząć wcielać, nowy model społecznego współżycia, stworzyć rodzaj społecznej oazy.
    Jak w Moby Dicku — mówił i rozkoszował się pełnymi irytacji spojrzeniami słuchaczy. Niewielu było takich, którzy znali jego ulubioną książkę.
    Mieszkają na pokładzie statku, żeglują wspólnie, wspólnie polują na wieloryba. Tak mniej więcej już Grecy wyobrażali sobie życie w swoich miastach. Marynarze na pokładzie wielorybnika są jakby rodziną, jądrem — a morze jest dzikie. Dlaczego nie mieliby się dzielić zyskiem zależnie od tego, ile każdy z nich wkłada pracy i czego dokonuje? Ale to nie wszystko. Trzeba dać ludziom poczucie, że to, z czego żyją, należy również do nich. Oczywiście, że kapitan dostaje więcej — on kieruje, wydaje rozkazy! Ale właściciel statku, który siedzi w domu i nic nie robi poza tym, że wykłada kapitał? U mnie każdy harpunnik, każdy bosman czy nawet pomocnik kucharza dostanie kawałek deski, na której płynie. Oczywiście na tym porównanie się kończy, jesteśmy przecież na suchym lądzie. Ale rozumiecie, co mam na myśli?
Rozumieli. I Voss mówił dalej.
    Jeśli nie widzicie tego, dla czego dzień w dzień pracujecie, jeśli harujecie dla anonimowej firmy, anonimowego szefa i rady nadzorczej, której nigdy nie zobaczycie na oczy, to jaki to ma sens? Praca zajmuje pół życia. Może nie zmienimy tu społeczeństwa, ale w każdym razie strukturę zatrudnienia. Część wynagrodzeń będzie szła na inwestycje i będzie stawać się częścią wspólnej własności. W ten sposób każdy będzie coś z tego miał. Każdy musi być odpowiedzialny za całość. Na tym polega współudział w zyskach.
Współudział” i „uczestnictwo” były w okresie pierwszego odurzenia sukcesem jego ulubionymi słowami. Chłopiec nadal miał przed oczami obraz ojca uśmiechającego się, gdy robotnicy jeden po drugim wpisywali swoje nazwiska na listę.

Książki Goritza i Barfussa stawiają szereg niezwykle intrygujących pytań. I to nie tylko dlatego, że poświęcone zostały ważkim tematom (Treblinka dla zwierząt i ludobójstwo w Rwandzie), ale przede wszystkim dlatego, że wskazują na ich istotne więzi z najbardziej fundamentalnymi doświadczeniami ludzkimi: uczuciami, emocjami, pragnieniami, pożądaniem, seksualnością…

Jeśli chodzi o Goritza, to w najbliższych dniach będzie można wypytać go o najważniejsze inspiracje i motywacje przy pisaniu powieści: jutro zawita do Krakowa, a w piątek do Warszawy. 

Barfuss natomiast pojawi się w Polsce prawdopodobnie w maju.




1 komentarz:

  1. Barfussa, Barfussa! [krótki komentarz ze strony samozwańczej przewodniczącej Fanclubu Tessery, jak zwykle pełen głębi i zachęcający do dyskusji;)]

    OdpowiedzUsuń